Rodzina Łodzińskich w Tatrzańskim PN
Dziennik wypraw
Rodzina Łodzińskich w Tatrzańskim PN
Zakończenie Dzikiej Odysei
Tatrzański Park Narodowy
Ekspedycja Pionierów dobiega końca. W połowie lipca jesteśmy w drodze z Magurskiego Parku Narodowego do ostatniej naszej bazy terenowej w Tatrzańskim Parku Narodowym. Po drodze zatrzymujemy się pod siedzibą Pienińskiego Parku Narodowego w Szczawnicy, gdzie dwa lata temu wszystko się zaczęło.
To niesamowite uczucie znaleźć się powtórnie w miejscu, z którym wiążą się wspomnienia pierwszego widowiska, pierwszej wyprawy na Szlaku Dzikiej Odysei, poznania rodzin z którymi po całej Odysei jesteśmy tak związani…
Chociaż związani, to słowo nieadekwatne – sugerujące jakąś niewolę, a przecież relacje z tymi rodzinami na zawsze będą nam się kojarzyć z zaproszeniem do przygody, do wolności i radości….
Uczucia radości, zaciekawienia i ekscytacji przed ostatnim spotkaniem i zakończeniem projektu w Tatrach, mieszały się w tej ostatniej drodze ze smutkiem i nostalgią kończenia czegoś dla nas wszystkich wyjątkowego…
No i z nerwami dopięcia wszystkich spraw organizacyjnych…koszulki na nagrody, impreza w Domu Ludowym, muzyka góralska, kolacja i jej menu w szałasie, liczba zaproszonych gości, i pogoda, która nie zamierzała nas rozpieszczać na tej końcówce naszego wyzwania. Burze, deszcze i podmoknięte namioty na polu campingowym naszej ostatniej terenowej bazy.
Dobrze że mogłam się położyć w normalnym łóżku, w domu mojej mamy. Bez wyrzutów sumienia skorzystałam z tej możliwości, mając trochę dosyć niewygodnego spania pod namiotem przez ostatnie dni….
Nareszcie w domu
Bo to właśnie mój rodzinny Poronin, stał się końcową bazą terenową Ekspedycji Pionierów.
Miejsce magiczne, nad rzeką Poroniec, nad którą spędziłam moje dzieciństwo.
Przy drodze, którą codziennie jeździłam do szkoły a potem do pracy w góry jako przewodnik lub instruktor. Tutaj nagle pojawiły się wszystkie nasze pionierskie rodziny. Czułam się jak gospodarz tego miejsca i dlatego chciałam podzielić się z nimi tym wszystkim co wiedziałam że tu najlepsze, najbardziej autentyczne, zrośnięte z moim sercem. Autentyczni ludzie, magiczne miejsca, niezwykłe klimaty.
Moje klimaty, moje widoki, mój świat. Z jednej strony poczucie bezpieczeństwa, z drugiej jakoś dziwnie się czułam w roli bardziej organizatora niż jak do tej pory uczestnika Dzikiej Odysei.
Chcąc uniknąć tłumów w Zakopanem, pomyślałam o campingu w mojej rodzinnej wsi, u Pana Wojtka. Od momentu załatwiania tego miejsca pod namioty naszych odyseuszy, stałam się współorganizatorem ostatniego etapu. Chciałam zaprosić na zakończenie nasz poroniański zespół Regle, ale okazało się że wszyscy w rozjazdach, a park gminny w remoncie i tym sposobem wylądowaliśmy z całą naszą artystyczną częścią szumnego zakończenia w Bukowinie Tatrzańskiej u mojego ukochanego Bartka Koszarka- multiinstrumentalisty, człowieka pasji i miłości do rodzimej kultury, od wielu lat Dyrektora Bukowiańskiego Domu Ludowego.
Ku mojej radości Bartek przyjął też zaproszenie na nasz piątkowy wieczór safari i opowiedział dzieciom w gwarze góralskiej, o muzyce Karpat, ubraniu i pasterstwie tatrzańskim.
Swoją gawędę w gwarze oprawił grą na swoich instrumentach; dudach, piszczałkach i skrzypcach, przyśpiewując i grając z przytupem. Wszyscy byli zachwyceni. Dzieci i dorośli.
Byłam szczęśliwa, bo wiedziałam że nikt inny nie zrobiłby tego tak fajnie, i tak autentycznie. Wiedziałam, że jego obecność będzie dowodem na żywotność i siłę naszej góralskiej kultury.
Z niecierpliwością czekałam też na spotkanie z naszym przewodnikiem, którym okazał się mój dawny nauczyciel na kursie przewodnickim, dzisiaj kierownik Działu Edukacji TPN Pan Doktor Marek Kot. Cudowny przyrodniczy szaleniec. Pochylający się z miłością nad każdą rośliną, zjawiskiem przyrodniczym i zwierzyną dzielił się z nami swoim doświadczeniem i przygodami.
Doliną Olczyską na Kopieniec
Doktor Kot poprowadził nas w piątek wczesnym rankiem, Doliną Olczyską na wierch urokliwego i stosunkowo mało uczęszczanego w sezonie Kopieńca. Po drodze raczył nas opowieściami o swoich spotkaniach z niedźwiedziami, i piosenką własnego autorstwa o kornikach. Opowiadał nam też o pasterstwie, czym doskonale wpisał się w piątkowe opowieści Bartka Koszarka na ogniu safari.
Duchota i spiekota nie sprzyjała tego dnia spacerowaniu z małymi dziećmi. Moja Marysia umęczona warunkami klimatycznymi nie miała siły wejść sama na przełęcz. Wędrowała na moich mokrych plecach, co następnego dnia przypłaciłam bólem pleców i niemocą. Silne środki i moczenie w gorących wodach term bukowiańskich przywróciły mi moc do działania. Wskoczyłam w mój regionalny mundur czyli strój góralski z babcinej skrzyni i pobiegłam na Bukowinę do domu ludowego, na szumne i paradne świętowanie zakończenia naszej imprezy. „Wierchowianie” pod kierownictwem żony Bartka Koszarka- Agnieszki, przygotowali nam piękny występ tańca i śpiewu zapraszając na końcu na scenę do wspólnej zabawy i nauki tańca. Rozśpiewani i roztańczeni zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia, wysłuchaliśmy przemówień naszego kierownika wyprawy. Wręczyliśmy Krystianowi pamiątkowy album z podziękowaniami i osobistym materiałem wdzięczności od każdej rodziny, oraz specjalnym prezentem. Napełnieni doznaniami duchowo – kulturalnymi i pełni wdzięczności ruszyliśmy do Poronina do szałasu w Matusce, na uroczystą kolację. Na Tatrzańskiej przywitały nas moje ciotka i kuzynka ubrane po góralsku z ciepłym oscypkiem z żurawiną jako przystawką.
Biesiada w szałasie
Wspaniałe biesiadowanie przy stole zastawionym smakołykami domowymi, kawą, herbatą, zakończone zostało wręczeniem ostatnich łaponaklejek i nagród od naszego sponsora- Pakera.
Część z rodzin wyruszyła po kolacji do swoich domów, a tylko nieliczni zostali na ostatni dzień pobytu pod Tatrami- na niedzielę.
Niedziela była dniem dziękczynienia za udane zakończenie przygody. Wyruszyliśmy do Matki Bożej Jaworzyńskiej, Królowej Tatr na Wiktorówki, do najwyżej położonego sanktuarium maryjnego w Polsce. Na mszy dziękczynnej w intencji zakończenia Odysei i szczęśliwego powrotu rodzin do domów byli z nami już tylko Cieślaki, bo Cieślińscy, którzy mieli do nas dołączyć, pozostali z powodu utrudnień związanych z pogodą w Kościelisku u Matki Bożej Fatimskiej na Krzeptówkach.
Tą duchową pielgrzymką zakończyliśmy naszą dwuletnią przygodę z rodzinami z całej Polski na szlaku Dzikiej Odysei.
Trudno opisać co w sercach zostało. Wolę myśleć o tym wszystkim nie jak o zakończeniu, ale jak o początku jakiejś nowej przygody w naszym życiu rodzinnym i moim własnym osobistym.
Moje osobiste wyprawy, moje własne szlaki
Zakończenie zorganizowanego odwiedzania parków narodowych tak naprawdę znaczyło dla mnie początek moich własnych górskich wypraw. Zostałam na kolejny miesiąc wakacji w Poroninie. Najpierw w roli przewodnika Tatrzańskiego prowadzącego grupę młodzieży przez około 10 dni pod szumną nazwą zdobywców dwutysięczników, w których to uczestniczyła ze mną moja średnia córka Hania. Potem, kiedy już pojawiła się przestrzeń na samodzielne wypady w moje ukochane miejsca, pojawił się tak naprawdę prawdziwy zew gór….wolność, wiatr na grani, kochane zmęczenie całodniową wędrówką i uczta pięknych widoków zaprawiona odrobiną adrenaliny.
Musiałam od nowa uczyć się tatrzańskich szlaków. Któregoś dnia lęk nie pozwolił mi kontynuować zdobywania grani kozią percią, którą w czasach młodości przemierzałam z przysłowiowymi zamkniętymi oczyma. Podjęłam decyzję o wycofaniu w bezpiecznie miejsce na szlak. Prawdopodobnie będąc w takiej sytuacji 20 lat temu przekroczyłabym własne granice lęku i ruszyłabym dalej przełamując strach. Teraz, mimo wsparcia mojego męża i jego zapewnień, że dam radę, po prostu się wycofałam.
I byłam z siebie dumna, że posłuchałam swojego wewnętrznego głosu i zadbałam o siebie. Poczułam ogromny szacunek do gór, moc pokory i wartość życia, którego nie byłam gotowa zaryzykować. Wieczorem w mediach pojawiła się wiadomość o śmierci taternika na grani żabiego Konia, która tego dnia była w zasięgu naszego wzroku w rejonie naszej graniowej wędrówki. Przeżyłam tą wiadomość bardzo i Bogu dziękowałam, że mój anioł stróż mnie zawrócił z grani.
Wycieczki górskie przeplatałam tym co w górach kocham chyba najbardziej, czyli zatopieniem się w góralskiej kulturze. Razem z moją najmłodszą Marysią wzięłyśmy udział w Sabałowych Bajaniach odbywających się na początku sierpnia w Bukowinie u Bartka w Domu ludowym. Jak co roku uczestniczyłyśmy w warsztatach z ginących zawodów prowadzonych przez twórców ludowych dla dzieci. Malowanie drewnianych zabawek, wyplatanie koszyków, zajęcia ze skórnictwa, oraz robienie kwiatów z krepiny. Kilka dni obcowania ze sztuką ludowa, z ludźmi z pasją przekazującymi te wspaniałe i już zapominane techniki pracy z różnorakimi materiałami.
Chłopaki w tym czasie wyruszyli na długą całodzienną wycieczkę z Tatą na Wołowiec prze Grzesia i Rakoń w Tatrach Zachodnich. Po drodze widzieli dużo kozic, a na szczycie dwie pustułki. Zgubili lornetkę, która przez nieuwagę stoczyła się do doliny wyżniej chochołowskiej. Przeżyli wspólnie wspaniały dzień w górach. 17 kilometrów na szczyt, koło 30 w sumie wędrówki i 1400 metrów przewyższenia. Byli zadowoleni i spełnieni. Wieczorem do późna obrabiali i pokazywali nam zdjęcia i filmy spotkanych kozic i widoków.
Teraz czeka nas ostatni etap dzikiej przygody, jakim jest uzupełnianie rodzinnych dzienników. Ja zajmuję się relacjami pisanymi, chłopaki zdjęciami, tata filmami, a Marysia uzupełnia naszą rodzinną twórczość. Chwile poświęcone na obrobienie materiałów przywołają emocje z przeżytych przygód, na co się bardzo cieszę. Do tej pory moim zadaniem była mobilizacja do wyruszenia na szlak, a teraz trzeba będzie pochylić się nad wysiłkiem stacjonarnym, o co może być dużo trudniej….